Jednym z plusów bycia chorym podczas sesji jest to, że nie mam siły się stresować. Piję rozpuszczalną, rosyjska witaminę C w nadziei, że jest tak samo bardzo na sterydach, jak ichni sportowcy i wieczorem będę już zdrowa. Łapię się na tym, że jedno zdanie czytam trzy razy, a między mną i książka nagle pojawia się ogromna ilość bardzo ciekawego powietrza, które magnetycznie przyciąga mój wzrok na czas nieokreślony. Jem tylko wtedy, kiedy przypomnę sobie że ludzie powinni jeść i śpię tylko wtedy, kiedy mój mózg postanowi się wyłączyć. To pierwszy zbyt rzadko, to drugie niespodziewanie.
***
Są takie rzeczy, które uznajemy za zbyt przygłupie i infantylne, żeby mogły wydarzyć się w rzeczywistości. Ja nie zaliczam już do nich posiadania na czole podczas porannych zakupów atramentowych liter odciśniętych od książki. Zorientowanie się dopiero po powrocie do domu jest wykonalne, sprawdzone info. Chociaż może jedynie w Amsterdamie, pewnie wszyscy myśleli, że to po prostu tatuaż. Tak jakby kogokolwiek jeszcze tutaj coś takiego mogło wyprowadzić z równowagi albo chociaż zainteresować. Nie takie rzeczy widzieli, nie takie zobaczą, system odpornościowy na dziwaków wykształcili sobie niczym wilcy kły. Kwestia przetrwania gatunku.
***
Przyjęłam ostatnio nową definicję nieproduktywności. Nieproduktywność jest wtedy, kiedy jednego dnia wydaje Ci się, że nie masz co zrobić z życiem i snujesz się od ściany do ściany, a kolejnego biegasz z jednego końca miasta na drugi, bo jednak okazało się, że rzeczy do zrobienia jest tyle, że aż nie wiesz w co włożyć ręce. Wymyśliłam też moją własną wersję powiedzenia ‚z deszczu pod rynnę’: jednego dnia masz sesję, drugiego masz też do kompletu brak prądu, okres i przeziębienie. A wiecie co to jest szczęście? Szczęście to być wystarczająco naiwnym na bezbrzeżną wiarę, że przecież wszystko się jakoś ułoży.
A głupota? Że wszystko ułoży się samo z siebie.